Kiedy zajechaliśmy na pseudo dworzec marszrutkowy przez chwilę zastanawialiśmy się, co dalej, wszak nie mieliśmy zarezerwowanego miejsca w hotelu, czy w jakiejś kwaterze prywatnej. Problem szybko rozwiązał się sam, bo gdzie nie gdzie stały babuszki oferujące pokój o wynajęcia (tzw. żylio). Oczywiście musieliśmy negocjować cenę i w końcu zapłaciliśmy 30 zł za dobę od naszej dwójki:) Nasza babuszka była bardzo sympatyczna, oprowadziła nas po swoim domostwie. Pokoje dla gości były usytuowane w osobnych domkach, osobno była kuchnia oraz łazienka. No właśnie...łazienka. Nie była wcale obskurna, nic z tych rzeczy. Jedynym problemem ukraińskich łazienek jest brak ciepłej wody... Na dachu łazienki stały dwie wielkie beczki pomalowane na czaro, w których grzała się woda przy użyciu energii... słonecznej:P Zaraz po opłaceniu pobytu poleciałam pod prysznic, gdyż musiałam z siebie zmyć trudy tej ponad 24 - godzinnej podróży. Letnia woda, podchodząca nawet pod zimną, nie była wcale takim uciążliwym problemem, ponieważ na dworze temperatura miała pewnie ze 35ºC. Po kąpieli ruszyliśmy w miasto!! Nasz pokój znajdował się niedaleko autobusów, tak więc kiedy wyszliśmy wprost na dworzec skręciliśmy na lewo i poszliśmy w dół ulicy. Nie mieliśmy żadnego planu miasta, a więc poniekąd liczyliśmy na nasze geograficzne umysły:P Szliśmy ulicą mało uczęszczaną przez turystów, przez co mogliśmy zobaczyć prawdziwe oblicze Sudaku. Znajduje się tam dużo niedokończonych budynków, bloków, wieżowców. Czas zatrzymał się jakby wraz z uzyskaniem przez Ukrainę niepodległości. Kilka razy pytaliśmy o drogę nad morze i po kilku minutach znaleźliśmy się na bardziej reprezentacyjnej Alei Lenina. Tu już było widać turystyczną duszę tego miasta. Mijaliśmy mnóstwo straganików z pamiątkami, barów i restauracyjek, stoisk z szarumą (podobne do kebaba lub pity), miniaturowe biura podróże (tzw. ekskursje = wycieczki) i sklepik z fajkami wodnymi, a także kilka hoteli, dosyć popularnych i pewnie na odpowiednim poziomie, bo widziałam te same w katalogu z biura podróży Rainbow Tours. Najbardziej popularnymi pamiątkami, jakie ludzie kupują są czapeczki tatarskie, chusty oraz olejki eteryczne. Widzieliśmy też suszone koniki morskie, ludzi handlujących pamiątkami z czasów ZSRR i winem:) Oczywiście nie powstrzymaliśmy się od kupna piwa, które towarzyszyło nam niemalże zawsze i wszędzie:P Na plażę zeszliśmy po schodach, ale najpierw rozejrzeliśmy się nieco. Wzdłuż plaży także ciągnął się pas sklepików oferujących co ciekawszy asortyment. Na plaży można było wypożyczyć leżak i kupić piwko:) Ponieważ cała plaża zastawiona była leżakami, ciężko było znaleźć miejsce na koc, więc postanowiliśmy się przespacerować bulwarem a także porozglądać się po straganikach. Morze Czarne zachwycało swym lazurem, fale nie były wysokie a piasek plażowy, który w istocie był żwirem, wcale nie był uciążliwy dla stóp. Zachwycający był także widok na Twierdzę Genueńską w czasie zachodu słońca. Wieczorem zamierzaliśmy iść gdzieś na imprezę, ale dosyć długi czas spędziliśmy w „PRL-owskiej" kolejce po czeburieki, czyli tradycyjne tatarskie placki - pierogi nadziewane mięsem lub serem. W „Pierogarni Stary Toruń" można chyba kupić coś podobnego, ale po 15 zł za sztukę!! My płaciliśmy 2 zł:) W kolejce stali ciekawi ludzie: pili wino z plastikowej butelki (też byliśmy w takie zaopatrzeni:P), palili fajkę, śmiali się i głośno zachowywali. Jakaś starowinka szczerzyła w uśmiechu zęby w stronę Radka i coś do niego mówiła, ale ten, nie wiedząc o co jej chodzi szybko uciekł:D "Stanie" w kolejce przez ponad godzinkę troszkę nas wymęczyły i właśnie z tego powodu postanowiliśmy nie iść na imprezę tylko wrócić do naszej kwatery. No i powiem szczerze lekko się obawialiśmy, że nie pamiętamy jak wrócić z powrotem:P Pogadaliśmy sobie jeszcze z nasza babuszką i poszliśmy spać aby przygotować się na trudy zwiedzania, które miały nastąpić już następnego dnia:)